Szef mitoman – z cyklu „Praca mrożąca krew w żyłach”
Od anonimowej czytelniczki
Mało kto zastanawia się na co dzień, czy siedząca biurko obok osoba coś ukrywa. Muszę przyznać, że mnie nigdy nawet nie nurtowało, czy moje współpracownice mają partnerów, czy mieszkają same, czy z kimś i gdzie jeżdżą na wakacje. Nie zastanawiałam się, czy mój szef to poważny człowiek biznesu, czy może… świr, a do tego niebezpieczny. W końcu kto by tak pomyślał. Kłamstwa pracodawców mogą być jednak szyte naprawdę grubymi nićmi.
Piątek – zwierzeń początek
Nasz szef nie wymagał od nas wiele. Kiedy to zrozumiałam, przestałam być tak pilną pracownicą, jaką byłam na początku. To znaczy, oczywiście wykonywałam zadania szybciej niż wszyscy, ale w zaoszczędzonym czasie udawałam, że nadal nad czymś pracuję i kryjąc się za komputerem, poszerzałam swoją wiedzę, czytając blogi i magazyny branżowe.
Tak się składało, że piątki sprzyjały rozluźnieniu. Kończyłyśmy o 14, a im dłużej pracowałyśmy, tym rzadziej nasz szef w ogóle pojawiał się w biurze. Tym lepiej dla nas. W piątki słuchałyśmy muzyki na głośnikach, nie bałyśmy się dyskutować i pytać się nawzajem o branżowe triki czy wsparcie przy nauce nowych umiejętności (była to 6-osoboawa agencja marketingowa). Gdy już bliżej się poznałyśmy, pojawiła się też przestrzeń na plotki.
Kto tu rządzi?
Nasze szefostwo było dosyć dziwnie dobrane. Mąż i żona, którzy na pierwszy rzut oka nie do końca do siebie pasowali. Żony niemal nigdy nie było, bo robiła biznesy w filiach w USA, a mąż… Cóż powiedzmy, że był w porządku, ale czasami zachowywał się dziwnie. Potrafił np. wyśmiewać porażki czy błędy jednej ze współpracownic, zapraszając pozostałe, żeby zebrały się za jej plecami i obserwowały. Coś w stylu „Patrzcie, jaka niedorajda!”.
Kobietę widziałam tylko raz, podczas swojej rozmowy kwalifikacyjnej i potem już nigdy więcej. Rzekomo ze względu na te wielkie biznesy za oceanem. To by mnie nawet nigdy nie zdziwiło, gdyby nie fakt, że firma była maleńka, bo pracowało nas w niej sześć. I ten mąż, który nigdy nie widuje żony, bo jest w Polsce? No, ale co mi do ich związku. Bardziej dziwiło mnie to, że nasza szefowa udziela wywiadów, ma mnóstwo nagród typu kobieta biznesu magazynu jakiegoś tam i organizacji jakiejś tam, ale nigdy nie otrzymujemy od niej żadnych maili, poleceń, nigdy nie prowadziła nam szkolenia, ani nawet nie wysłała życzeń świątecznych. I wtedy dziewczyny zaczęły się uzewnętrzniać.
Widmo filia i nieistniejące specjalistki w Warszawie
Nasz szef wiecznie rozpływał się nad dziewczynami w ponoć istniejącym biurze w Warszawie. Mówił nam z kpiną, że jak się nauczymy dobrze pracować, to też będziemy zarabiać po pięć tysięcy (to było prawie 15 lat temu – nadmienię tylko). Ale wtedy to działalność i to do roboty, a nie wygodne etaty i weekendy. Boziu… Co budziło wątpliwości? Że mieliśmy kilku klientów w Warszawie i to my je obsługiwałyśmy. Były to głównie restauracje i bary. Dwie nasze koleżanki nawet zostały tam wysłane na delegację, żeby uczestniczyć w jakimś evencie naszego klienta, zrobić materiały na media społecznościowe itp. Nie zostały zaproszone do biura, żadne warszawskie specjalistki nie zaprosiły ich na wspólny lunch czy piwo po pracy. A tak w ogóle to skoro tam są, to dlaczego one nie zajmują się takimi sprawami? W końcu taka dwudniowa wycieczka do Warszawy to dodatkowe koszty.
W ogóle dziwne było, że nie istniał żaden kanał komunikacji pomiędzy pracownikami z innych części Polski czy też USA, bo i tam miała działać agencja reklamowa. „Ja to w sumie myślę, że one nie istnieją” – zaśmiała się kiedyś jedna z dziewczyn, pracujących dłużej od nas. Byłam sceptyczna, ale…
Pojawiały się nowe dowody
Często pod koniec tygodnia byłyśmy w biurze same. Prowadziłyśmy więc nieoficjalne śledztwo. Na stemplu listu była np. nazwa firmy wystawiającej faktury. Jedna z dziewczyn wklikała nazwę w Google. Czyż to nie dziwne, że przedsiębiorstwo zajmowało się wynajmem biur wirtualnych (czyli po prostu adresów, pod którymi można przyjmować korespondencję i mieć „siedzibę” swojej działalności”) i to w tych adresach, w których ponoć siedzibę miały nasze biura w Londynie i USA. Przypadek?
W dodatku nasza szefowa pod swoimi komunikatami i komunikatami firmy miała komentarze zawsze od tych samych osób (ponoć naszych pracownic) i z tzw. fake’owych kont – wiedziałyśmy to, bo przecież kazano nam ich używać w pracy do różnych celów. Zresztą te niby pracownicze konta też wyglądały na fake’owe, gdyż zdaje się, że istniały tylko po to, by chwalić szefową.
Jedna z dziewczyn zadała sobie trud i podejrzała na telefonach służbowych historię wiadomości tekstowych, a tam znalazła dziesiątki, jeżeli nie setki wiadomości wysłanych na numery konkursowe, czyli po prostu głosy oddane na naszą szefową w tych konkursach na „bizneswoman roku”. Po tym wszystkim byłyśmy całkowicie przekonane, że cała ta firma to ściema i trzyma się tylko dzięki kilku bardzo podatnym na wymysły szefa klientom.
Domek z kart…
Co jest przerażające? Na jaką skalę można zbudować wokół siebie taki domek z kart. Cała firma jest oparta na kłamstwie i to napędzanym dużymi pieniędzmi. Ile jednak trzeba, żeby ten domek stał się dosyć stabilny? Marka może nie reprezentować sobą nic, tylko być nadmuchaną reklamą. Garną tam pracownicy i klienci – obie grupy tracą czas i pieniądze.
Z punktu widzenia takiego „przedsiębiorcy” to może i logiczne, bo przecież klienci przyjdą i zapłacą, najwyżej wycofają się za jakiś czas, a na ich miejsce przyjdą kolejni naiwni. Nieco jednak zaczynam bać się świata, kiedy dochodzi do mnie, że można tak bezczelnie kłamać na temat siebie i swojego sukcesu. Pamiętam, że pod koniec pracy czułam się tam naprawdę dziwnie…